Od jakiegoś czasu (kilka lat) śledzę co się dzieje na naszej scenie politycznej i powoli przestaję żywić nadzieje, że dożyje czasów (a mam 31 lat) w których będą nami kierować elity. Prawdziwe elity. Wykształceni i odważni ludzie, którzy nie boją się podejmować trudnych decyzji wbrew opinii publicznej. Ludzie, którzy potrafią się dogadać w najważniejszych kwestiach z ludźmi o odmiennych poglądach. Ludzie stawiają dobro naszego kraju ponad dobro partii, którą reprezentują. Ludzie, których celem jest coś poprawić/zmienić. Ludzie, którzy nie boją się ciężkiej pracy. Nie tacy, którzy wyspecjalizowali się w byciu politykami dla samego bycia politykami i zapomnieli, że ich zadaniem jest sprawiać by w kraju było lepiej. Oraz nie tacy, którzy zachowują się gorzej niż dzieci w piaskownicy.

Odnoszę wrażenie (lub mam taką teorie), że część klasy politycznej to ludzie którzy w szkołach siedzieli w przysłowiowych “ostatnich ławkach”, którzy kombinowali jak prześlizgnąć się przez daną klasę (czy rok na studiach) jak najmniejszym nakładem sił. Nie byli oni w niczym specjalnie dobrzy ale jakimś cudem wylądowali w polityce. I nie po to żeby czynić to miejsce lepszym, tylko po to żeby zarobić względnie sensowne pieniądze (a jak się dobrze przykombinują to duże pieniądze). Inni z klasy, tzn. bardziej uzdolnieni/bardziej pracowici/bardziej przedsiębiorczy pracują na uczelniach, w sektorach prywatnych lub mają własne firmy często zarabiając wielokrotnie więcej niż szeregowy poseł czy może nawet minister. Nie chcą oni rezygnować z obecnej drogi, bo już osiągnęli pewien pułap zarobków czy wysoki standard życia aby teraz z tego rezygnować na rzecz mniejszego wynagrodzenia, a co więcej, często ogromnego hejtu w sieci oraz pogardy. Może część z nich rozważyłaby pracę dla państwa, gdyby nie musieli tego robić za pół darmo.

Czy praca dla kraju musi wiązać się z rezygnacją z przyzwoitego wynagrodzenia za swoją pracę? Czy to musi być praca dla idei?

Czy gdyby podnieść zarobki posłów, ministrów i innych ludzi odpowiedzialnych za rządzenie krajem to czy mogłoby to spowodować, że do polityki zaczęli by iść ludzie pracujący dotychczas w sektorze prywatnym i próg wejścia by się podniósł?

Czy może polityka jest tak zabetonowana i są już takie układy, że nawet po podniesieniu zarobków (i poprzeczki dla kandydatów) znowu zobaczylibyśmy te same twarze co przez ostatnie 15 lat?

Czy może ta rozkmina w ogóle nie ma sensu bo i tak ludzie zagłosują na tych, którzy obiecują dać im najwięcej?